Minął styczeń, mija luty, a moich biegów tyle co kot napłakał. Nie cieszy mnie to, denerwuje mnie przestój i to, że nie utrzymuję jakiegoś tam, wypracowanego, poziomu. Nie po to walczyłam z własnym lenistwem, przyzwyczajeniem do ciepła, nie po to wyposażyłam się te wszystkie specjalistyczne ciuchy żeby teraz siedzieć w domu!
Chodzę po chacie i toczę pianę z ust.
Dlaczego mimo wszystko jednak, po prostu nie pójdę pobiegać?
Nie mieszkam w dużym mieście, mieszkam w malutkiej mieścince. Nie ma u mnie ścieżek biegowych, nie ma rowerowych, nie ma parków rekreacyjnych, jest dużo polnych dróżek, ale nie oszukujmy się, teraz nie są dla mnie dostępne. Teraz zimą, mogę biegać tylko chodnikami, które czasem są odgarnięte, ale w większości jednak nie. I to nie jest tak, że widząc zalegający śnieg od razu się poddaję. Biegnę. Klnę, denerwuję się, bo bieg po nieubitym śniegu dla takiego truchtacza jak ja jest dużym wyzwaniem, zaraz zabiera siły, ale biegnę.
Pozostaje jednak całe otoczenie. Mala mieścinka, niewiele chodników, czasem biegnę drogą i samochody spychają mnie w zaspy. Przy czym każdy kierowca na mój widok,prezentuje twarz pełną poirytowania, bo coś mu tu zagradza drogę, i czego to tu do cholery szuka. Mała mieścinka, wieczorem nie ma przechodniów (za to pełno jest ogolonej na łyso męskiej młodzieży w swych krążownikach szos, z basami w głośnikach, wyrywającymi bębenki z uszu) . Biegam po wyludnionym osiedlu, a każdy napotkany przechodzień, który wyłania mi się gdzieś zza ogrodzenia, przyprawia mnie o palpitację serca. A jeszcze gorzej, jak idzie silna grupa pod wezwaniem, mężczyzn napędzonych alkoholem, uważających, że cały świat jest ich. Takich grupek szlających się jest sporo, zwłaszcza wieczorem, wtedy kiedy biegam.
W takich warunkach, że zamiast po prostu biec, spinam się, stresuję każdym odgłosem, obserwuję, czy aby ten młodzian, co go akurat minęłam, za chwilę nie przywali mi w łeb (tak, oglądam się za siebie!), to już nie jest fajne bieganie. To jest męczarnia.
Nie mogę sobie inaczej przeorganizować dnia. Do 16.00 jestem w drodze do domu, obiad, dom, dom, dom, czas dla siebie mam gdzieś o 20.30. Wyjść mogę tylko wieczorem. Nie mam towarzystwa do biegania. Dla męża biegam za wolno, czasem go wyciągnę, ale najczęściej on był dzień wcześniej i nie za bardzo mu się chce. Nie mam wyszkolonego psa i jedyne co mi przychodzi do głowy to kupić sobie gaz pieprzowy. Ale jakieś złudne dla mnie to bezpieczeństwo.
Nie biegam, bo się boję. Boję się wyjść wieczorem na wyludnione miasteczko, niby w miarę bezpieczne, bo nie słyszy się o jakichś napadach czy pobiciach. Ale jakoś nie chcę prowokować losu.
Do tego nakładają się inne czynniki. W styczniu pogoda była bardzo niestabilna, wialo i padało, jak nie wiało, to znowu lód taki, że raczej łyżwy trzeba by zakładać. Miałam iść biegać wczoraj, teraz już dzień dłuższy, więcej ludzi się kręci. No to masz, śnieżyca taka, że świata nie było widać.
I tak w kółko. I tak w kółko.