Wczoraj odpaliłam swoją starą trasę biegową, która biegnie przez pola, lasy i inne ultrasy :) Zapomniałam już, jak dobrze mi się tamtędy biega, pomijając jeden odcinek drogi piaskowej, który nie wiedzieć czemu okropnie mnie męczy. Biegłam z mężem i w związku z tym wykręciłam szalone 4,3 km (i czuję się świetnie, gdy tymczasem 2 km po chodniku bolały mnie przez 2 dni)
Ciężki miałam początek. Mąż biegł sobie lekko przede mną, a ja ciągnęłam za sobą nogi z betonu i zastanawiałam się, po kiego wuja ja to robię. Ścięgno mnie bolało, stopa, biodro. Mimo optymalnych warunków (powietrze po deszczu, zero wiatru, brak słońca i upału) pot zalewał mi oczy.
Przebiegliśmy przez jakiś lasek, strugę, mąż zataczał wokół mnie kółka, a ja miałam wrażenie, że siły wszystkie mnie opuściły.
Tylko, że w miarę jak biegłam, to robiło mi się jakby lżej.
Na początku biegu bardzo działał we mnie umysł - a zatrzymaj się, zwolnij, nie możesz już, brzuch cię boli, noga strzyka, no zwolnij mówię ci, podejdź trochę. Im dłużej biegłam, tym łatwiej było mi się wyłączyć, organizm się rozgrzał, to co bolało na początku, boleć przestało. Po 25 minutach, gdy wracaliśmy już do domu, umysł wyłączył się całkowicie. Widziałam tylko migające łydki męża przed sobą i nic więcej, i poczułam, że mogę biec tak jeszcze długo. Gdy właśnie dobiegłam do domu :)
Wnioski: nie słuchać umysłu, który wrzeszczy, że nie masz siły, bo to nie prawda.
Wnioski2: prawie wypluć płuca, żeby się przekonać ile siły jeszcze w tobie drzemie.
Wnioski3: nogi wcale nie są ciężkie, tylko tak udają.
Miło się biega po takich dróżkach :)