poniedziałek, 17 grudnia 2012

Chciałabym

Pod koniec roku często robi się różne postanowienia, zestawienia, podsumowania. Ja tego nie robię, raz, że oszczędzam sobie złości, gdy z postanowień nic mi nie wyjdzie i dwa, oszczędzam czas, żeby ich po prostu nie robić :)

Ale parę rzeczy chciałabym.

Wiem, że będę biegać! Mimo nieustannego padania na pysk, bólu mięśni, porażek, tupania nogami, że chciałoby się więcej, szybciej a tu gucio, mimo wszystko LUBIĘ BIEGAĆ. Wciąż pamiętam tę radość, gdy wyszłam po przerwie, żeby potruchtać. Och, po 1,5 km odjęło mi baterie, ale co tam, powłócząc nogami, też można biec!Nie potrafię już żyć bez ruchu.

- chciałabym w przyszłym roku biegać 5 km, to na minimum, a plan maximum to 10 km. Znając życie wyląduję gdzieś po środku, ale jak zrealizuję minimum, to też się będę cieszyć,

- chciałabym powoli wywalić z diety mięso. Nie smakuje mi. Przy bardzo mięsożernej rodzinie będzie to trudne, ale... Jem już owocowe śniadania i bardzo je lubię. Czuję się lekko, mam energię i nie jestem wcale głodna  przez sporo czasu. Najbardziej chciałabym przygotowywać sobie śniadania w formie koktajli, ale to oznacza poświęcenia trochę czasu, którego i tak mam nie za wiele. Tu zobaczymy, co da się zrobić,

- chciałabym zmienić mój sposób odżywiania. W tej chwili jest dosyć przypadkowy (tu sałatka, tu kanapką, tu nic, a o 22.00 czekolada!). Nie jem śmieciowego żarcia, jak mnie nachodzi na pizzę, to sobie robię sama w domu, ale... Widzę, że po jednym jedzeniu biega mi się lepiej, po innym wręcz fatalnie. Pomijam już obowiązkowy fakt odczekania paru godzin po posiłku, w zależności od tego co zjem, albo mam energię, albo nie. A jak jej nie mam, to wybitnie i szybko się męczę. Gdy jeszcze więcej maszerowałam, mniej biegałam nie miało to dla mnie znaczenia. Teraz już praktycznie nie robię przerw i wpływ jedzenia na bieganie odczuwam (rzekł mistrz Yoda). I tutaj muszę się dobrze zastanowić, co i kiedy mam jeść. Koleżanka Ania podpowiedziała mi kiedyś: przed treningiem cukry złożone i białko dla ochrony stawów, po treningu cukry proste. Sobie tu zapisuję na pamiątkę,

- a na dalszą przyszłość, taką sporo dalszą, chcę sobie pobiegać naturalnie, czyli w butach minimalistycznych,

- najbardziej zaś (i nawet pisząc to, odczuwam ogromną tremę) chciałabym wystartować w jakichś zawodach. Jakieś 5 km? Ale to wtedy, gdy już będę pewna, że dam radę przebiec 7 km co najmniej,

- oraz nieustannie pracować nad tempem i prędkością. Taka praca w tle, bez spinania się, ale i bez odpuszczania.

Za rok napiszę nową notkę chciałabym i pewnie podsumowania nie da się uniknąć :)

czwartek, 13 grudnia 2012

A czasem inni mnie motywują!

Przy moim ulubionym sklepie zawiązała się grupa  biegaczy - przyjaciół NBR. Jasne, że wszyscy już biegają maratony i ultra, a ja zamiatam ogonem na końcu :) Ale dzięki tej grupie, a właściwie kilkorgu znajomym, dziś właśnie wyszłam na zimowe pobieganie po 2,5 tygodnia przerwy.

Wcześniej koleżanka Ania obsobaczyła mnie, że jak to? Ostatni trening 25 listopada, co to ma być? Później kolega Tomek jednoznacznie dał mi do zrozumienia, że dzisiaj wychodzę, CZY TAK? 

Nie miałam wyjścia, po prostu.

Do tej pory rozgrzewałam się jakoś tam, dziś dałam sobie porządny wycisk. Ćwiczyłam dopóty, dopóki nie poczułam, że jest mi gorąco i natychmiast muszę wyjść, bo się ugotuję. Założyłam rzeczony wcześniej polar pod moją cudną kurtałkę, poliestrowe gacie też i poszłam. 

Pierwszy kilometr minął mi nie wiadomo kiedy! Drobiłam co prawda i oddech mi się szarpał, bo miałam buff pod same oczy, ale co tam. Było radośnie i fajnie, bez planu, bez patrzenia na stoper, ja się zmęczyłam to sobie podeszłam, ale krótko! Bez oszustwa! 

Wolny wyszedł mi ten bieg, ale nie zaliczyłam poślizgów i zglebień, nie poczułam zimna w ogóle! Jedyne co mi dokuczało to jak zwykle łydki... I buff na twarzy, który szybko mi zaparował. Próbowałam biec bez, niestety, gardło w mig się rozszalało.

Na trasie dostałam też peptalki od Tomka i Michała, akurat w momencie, gdy zmęcz mnie nachodził. I pomyślałam sobie, a co tam, trzasnę jeszcze z kółko :)

I tak sobie myślę... Jak czasem jeden krok w którąś stronę, może nas przenieść na zupełnie inną planetę. W lipcu zachciało mi się biegać. A w grudniu prawie obcy (chociaż niektórzy coraz mniej obcy) mi ludzie motywują mnie do walki i do biegania. Czy to nie jest wspaniałe? :)

wtorek, 11 grudnia 2012

Zima

W tym jednym słowie zawiera się cały mój ból. ZIMA. Zima=marznę! Marznę rano, gdy wstaję spod mojej grubej na pół metra puchowej kołdry, marznę zaraz po wyjściu z domu, w samochodzie, po wyjściu z samochodu, w drodze z parkingu do pracy. W pracy też marznę, bo mam maniaków wietrzenia w pokoju. Marznę nieustannie.

I weź tu człowieku zmuś swoją psychikę do wyprowadzenia ciała na zewnątrz. Listopad był wspaniały do biegania! Praktycznie bezwietrzny, z dobrym powietrzem, bez pluch i marznącego deszczu. Przebiegałam praktycznie cały. 

Ale musiałam odpocząć i to nie dlatego, że zrobiło się chłodniej. Po prostu w pewnym momencie zaczęłam odczuwać niechęć, nawet nie tyle do biegania, a do jakiejkolwiek aktywności. Musiałam włączyć stand by, bo inaczej zaliczyłabym spektakularną katastrofę. 

Przez dwa tygodnie lenistwa trochę poćwiczyłam to i owo, ale generalnie potrzebowałam nic-nie-robienia. I gdy już już zaczęłam przebierać nóżkami, już czułam, że przyspieszony krok mnie cieszy, a nie męczy, że chcę ten krok przemienić w trucht... Przyszła ona. Zima. I tu moja głowa wykonała STOP.

Nie, nie, nie, moja droga, nie wyjdziesz, nie lubisz zimna. Zobacz, jak ci ten nieprzyjemny dreszczyk ciągnie po ramieniu! W domu jest ciepło i miło, zanurzysz się w puchową kołdrę, wypijesz ciepłą czekoladę... No daj spokój, odpocznij sobie. 

Zaczęłam się zastanawiać, jak tu skutecznie się oszukać. Bo ja naprawdę nienawidzę zimna. Nienawidzę marznąć. Nie czuję żadnej satysfakcji w pokonywaniu siebie na tym polu. Tutaj poddaję się bez walki. Upał to co innego. Upał jest dobry. Gdy inni roztapiają się w 27-stopniowym żarze, ja nabieram energii i mogę góry przenosić. Ba, nawet biegało mi się dobrze! Upał mi nie straszny, zimno tak. I co tu na to poradzić? Jak się zmusić, jak się zachęcić? 

Najpierw przyszło mi do głowy rozwiązanie najprostsze. Po prostu będę się ubierać cieplej. Natychmiast pojawiła się wizja całej ekipy, która jedzie za mną i zbiera kolejno wyrzucane przeze mnie ciuchy :) Przecież wiadomo, że po kilometrze będę miała już w środku dobry piecyk. 

Pozostaje mi ubieranie się na cebulkę. Poeksperymentuję ze zwykłym polarem, i mam gdzieś w szafie jakiś bezrękawnik ocieplany. Mam też zamówione pancerne gacie ocieplające, a dodatkowo wykopałam z dna szafy jakieś rajty, co to je dostałam od teściowej ale wstyd było założyć. 100% poliester, powinny dobrze grzać.

Mój ulubiony sklep okupuję nieustannie, dokupuję, radzę się, męczę mejlami właściciela, jakby Polska miała się przenieść za koło podbiegunowe co najmniej. I myślę, że jakoś z tego wybrnę. Psychicznie wybrnęłam, o to tak. Teraz żebym jeszcze czasu miała więcej... Przed świętami o to trudno.

Jeszcze żeby burmistrz mojej mieściny naprawił lampy przydrożne, to już w ogóle byłoby wspaniale :) Byłoby większe prawdopodobieństwo, że wrócę w jednym kawałku po bieganiu nieodśnieżonymi chodnikami.