środa, 27 listopada 2013

Truchtam, truchtam!

Powiedziałam, że butów na kołek nie zawieszam, nadeszła jesień, a ja zaczęłam truchtać. Już dłuższy czas zbierałam się w sobie, ale po wizycie w górach na Festiwalu Biegowym, dokuczało mi kolano. Tak to jest, jak się lezie w góry, trzy dni z rzędu, na cały dzień i to najgorszymi szlakami. Ale ja już tak mam, że jak jestem w górach to się rzucam na nie z zachłannością głodnego człowieka i wgryzam się, i później mnie wszystko boli :)
Zrobiłam nawet prześwietlenie kolana, ale oczywiście wszystko wyszło w normie. Darowałam sobie kolejne wizyty i pewnego dnia po prostu poszłam potruchtać. Wróciłam zadowolona, ba, BARDZO zadowolona. Nie powtórzyły się żadne objawy z wiosny. Żadnego zmęczenia, kołatania serca, osłabienia, nic mnie nie bolało, nic nie dokuczało.
Łikend też przebiegałam. Piątek był świetny, prułam do przodu, zachwycona powietrzem, pogodą i swoją siłą. Nie wiedzieć czemu ćmiła mnie jedna stopa, jakby podkurczona, musiałam ją podbijać ciągle, ale nie było to nic jakiegoś szczególnego. Podczas biegania w sumie ciągle coś się odzywa i trzeba się nauczyć to wyłączać. I tak sobie biegłam, absolutnie szczęśliwa, gdy druga stopa powiedziała halt. Zwinęła się w uroczą piąstkę (ta stopa), ja zawyłam z bólu i jak pies z podkuloną stopą wróciłam do domu. Po przebiegnięciu 3 km.
Na drugi dzień nie odpuściłam, ale tu już było gorzej, oczywiście bolało mnie wszystko, bo po takiej przerwie boleć będzie i siły miałam zdecydowanie mniej. Na dodatek pogoda sprawiła, że moje pola i dróżki rozmiękły, więc to był bardziej przełaj, a nie trucht :)Wróciłam do domu, stwierdziłam, że kurde nienawidzę biegać! Po czym za chwilę miałam ochotę wyjść znowu :)

Cóż, skurcze stóp to coś nowego w moim truchtaniu. Ja mam w ogóle problem ogromny ze skurczami stóp, mam je (i stopy i skurcze) odkąd byłam dzieckiem i niestety są cholernie bolesne. Suplementacja rozmaitej maści nic nie daje, ja osobiście mam wrażenie, że są na tle nerwowym. Tylko, że nigdy nie dokuczały mi podczas biegania! Ano zobaczymy, oby to było jednorazowe.

A niżej parę zdjęć z pobytu w górach. Trudno uwierzyć, że to wrzesień:
 
Widok z Obidzy

Wchodząc na Radziejową mijałam uczestników Biegu Siedmiu Dolin

Pod szczytem Radziejowej 

Widok z ryterskiego zamku


Start Koral Maratonu
:) 
Mąż ze swojego maratonu jest bardzo zadowolony. Chwalił organizację, zaopatrzenie, doping na trasie i samą trasę. Stwierdził, że mimo, że warunki trudniejsze, bo góry, wzniesienia, to jednak czas mijał mu o wiele szybciej, niż podczas biegania po płaskim. Oczywiście biegł z przygodami, bo startował z kontuzją i stracił 10 minut na wsmarowywanie w kostkę całej tuby maści przeciwbólowej, już gdzieś pod koniec. Czas 3.59 netto.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Londyn biega! (a ja nie)

Pierwszy tydzień mojego urlopu spędziłam w Londynie. Przeżycie niesamowite, miasto wspaniałe i biegające! 
Każdego dnia szczęka opadała mi coraz niżej, bo w jakim miejscu bym się nie znalazła, zawsze mijał mnie jakiś biegacz. Ba, żeby to jeden! Średnio co pół minuty właził mi taki biegnący w oczy. Widziałam szacowne staruszki truchtające tempem emeryckim, zażywnych młodzianów,  odzianych w elektronikę, albo przeciwnie- prawie nagich. Białe kołnierzyki, wracające z garniturem w plecaku do domu. Młode panny pracujące nad oddechem. Zawsze, wszędzie i o każdej porze. Przy Big Benie. W Belgravii. W City, w Greenwich też :)

Hyde Park to już w ogóle bajka dla biegaczy i w ogóle ludzi uprawiających sport. Tam mijały mnie już całe tabuny truchtaczy. 

Na Tower Bridge też!
Po tym co widziałam, jestem w stanie uwierzyć, że Królowa Elżbieta też biega :)

A ja - cóż, nie biegam. Zastój psychiczny. Ruszam się w innej formie, ćwiczę kiedy tylko mogę, wynajduję inne formy ruchu. W drugim tygodniu urlopu, na wsi, grałam we wszelakie gry podwórkowe z okoliczną dzieciarnią, najczęściej w kosza i siatkówkę, boso na trawie. Przegrywałam i często miałam zakwasy :)

Dlaczego nie biegam? Bo się boję. Psów głównie, podejrzanego towarzystwa, które nie wiedzieć czemu rozlazło się po wszelakich miejscach. Nie wiem kto to, turyści, miejscowi? Przypadkowi ludzie, którzy kręcą się po moich ścieżkach, w grupkach, w samochodach. No i lato, mnóstwo psów wyrzucanych do lasów, to tutaj prawdziwa plaga niestety :(

Mam nadzieję, że niebawem blokada minie i założę moje kochane asicsy. 
A niżej najlepszy obrazek jaki udało mi się uchwycić. Biegacz (prawie rozebrany) pod Pałacem Buckingham :)


poniedziałek, 1 lipca 2013

Przerwa bardzo przymusowa

Do mojego zmęczenia wiosennego, bólu głowy, wypadania włosów, kołatania serca, dorzuciła się jeszcze ospa. Tego nie jestem w stanie przeskoczyć. Co prawda szczepiłam się i objawy miałam bardzo lekkie, ale za bardzo się boję powikłań. Zarządziłam dwutygodniową przerwę. Będzie czas, żeby się dopaść witaminami i wszelakiej maści innym specyfikami.

Brak biegania starałam się ostatnio, jak wiecie, chociaż trochę zrekompensować ćwiczeniami, a ostatnio zajęłam się moją dziurą w brzuchu. Muszę powiedzieć, że ćwiczenia dają efekty, przestrzeń w dolnej części zamknęła się i jest niewyczuwalna, na górze jeszcze jest, ale mniejsza. Wciąż pozostaje sporo do nadrobienia na około pępka, nie wiem, może wezmę igłę i nitkę... :)

Nie lubię sztucznych witamin, nigdy nie lubiłam, ale niestety muszę się wspomóc jakąś końską dawką, bo skoro wypadają mi włosy, to już dobrze nie jest. Na pewno przyczynia się do tego stres w pracy, ciężki mamy teraz okres i stres mi wyłazi razem z włosami. Na szczęście za trzy tygodnie urlop.

Będę biegać, nie poddaję się. Ot taka przymusowa, krótka przerwa. Wcale nie oznaczająca przerwy od pisania :)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Diastasis recti

O rozstępie mięśni brzucha dowiedziałam się z bloga Niebieskoszarej. Nie miałam zielonego pojęcia, że coś takiego istnieje!



Jest to szczelina, przerwa między mięśniami brzucha, jednym słowem dziura. I oczywiście, że to mam. Gdy poczytałam i poszperałam w internecie, wszystkie cząstki układanki złożyły mi się w jedno.
1) Dlaczego podczas ćwiczeń brzucha wygląda mi on podejrzanie,
2) Dlaczego ćwiczenia niewiele mi dają
3) Dlaczego nie mogę nad kształtem brzucha zapanować w żaden sposób.

Cóż, dwie ciąże zrobiły swoje. Wcale ćwiczeń nie zaniedbywałam, ale okazuje się, że proste brzuszki robią więcej złego niż dobrego.

Bardzo przystępnie cały problem wyjaśniony jest na tym forum, jeżeli was ten temat interesuje, poczytajcie, nie ma co kopiować.
Ja, po chwili załamania się, bo cała praca poszła na marne! zaczęłam ćwiczenia, żeby zmniejszyć rozstęp mięśni. Większość dostępnych filmów na YT przeznaczona jest dla kobiet w połogu, bardzo lekkie i powolne ćwiczenia, cóż, robię je dłużej po prostu :) Musiałam zaprzestać ćwiczeń z Chodakowską, za to odkryłam, że jestem w stanie zrobić parę pompek :) Więc i je wytrwale trenuję dalej. Na szczęście u mnie rozstęp nie jest aż tak duży, żebym musiała udawać się po poradę lekarza. Zdaje się, że bardziej drastyczne przypadki leczy się już tylko operacyjnie.

Dlaczego takiej wiedzy nie przekazuje się kobietom? Dlaczego nie rozpowszechnia się w ogóle tej wiedzy, nie przekazuje porad odnośnie ćwiczeń? To straszne, że przez lata prawdopodobnie robiłam sobie niemałą krzywdę, a brak jakichkolwiek informacji na ten temat nie pozwolił mi zadziałać odpowiednio wcześnie.
Teraz już pozostaje mi tylko ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć.


wtorek, 4 czerwca 2013

Madzior w Stolicy

Wybrałam się w ostatni łikend do Stolicy, w sprawach zupełnie nie-biegowych. Ale jest jeden powód, dlaczego piszę o tym właśnie tutaj.

Ile w Warszawie jest biegaczy!

Jeździłam, obserwowałam ulice, a serce mi rosło. Już jak wjeżdżałam pierwszego dnia na Most Śląsko-Dąbrowski,  zobaczyłam dwóch truchtaczy. Miły to był widok, mało nie pisnęłam z radości :)
Przez następne dni, natykałam się na truchtaczy co parę minut. Truchtaczy różnych - młodych, starych, zmęczonych i świeżych, drobiących z nóżki na nóżkę i zasuwających jak ta lala. Kobiety i mężczyzn. Z telefonami, zegarkami, w obuwiu profesjonalnymi, a czasem i zwykłym.

To było piękne. To było budujące. Duch w narodzie nie ginie.
W moim miasteczku nie jest to widok częsty, do tego stopnia, że jak się w końcu człowiek na jakiegoś biegnącego natknie, to ma ochotę paść mu w ramiona i zakrzyknąć "bracie!".

Napatrzyłam się i nacieszyłam pod sam korek!

Wczoraj mąż wybrał się przetestować nowe buty, które mu sprezentowałam na urodziny. Pogoda była ładna, wzięłam balast (czytaj: młodsze dziecko) na fotelik rowerowy i wybrałam się razem z nim. Przebyliśmy prawie 10 km, ja głównie z nogami latorośli umieszczonymi na moich plecach, biodrach, czy gdzie się tam dało. Przy czym mąż stwierdził, że od dzisiaj będzie częściej tak biegał, bo świetnie mu nadaję tempo do biegania. Biegł 4,30 min/km i powiem szczerze, że czasem ledwo się za nim wyrabiałam :)

Ale warto było, wokół zieleń, rzeka odbijająca niebo, świerszcze i cisza, absolutna cisza.

środa, 15 maja 2013

Jak się nie obejrzeć, z tyłu dupa!

Zamiast się cieszyć bieganiem, zwyczajnie zaczynam się męczyć. Wiem, że po dwumiesięcznej przerwie nie wrócę od razu do ostatnich wyników, ale kurta na wacie, męczą mnie pięciominutowe interwały! To mnie niepokoi.
Na dodatek zmagam się z kolkami i codziennie kombinuję z jedzeniem, rozmyślam, co, kiedy, jak, jeść, zjadłam, będę jadła. Bogu dziękować już wysondowałam, że radzę sobie z bieganiem na czczo, aczkolwiek do domu dobiegam już na ssaniu i po omacku, bo mi się robi czarno przed oczami. Wiem także, że po owsiance i to nawet na mleku, nie mam kolek i bieganie idzie dobrze. Służą mi także placki typu amerykańskiego smażone na suchej patelni.
I zmęczenie. Ja bieg zaczynam zmęczona, w trakcie jestem mega zmęczona, a do domu to już wracam zlochana jak dzik po polowaniu. To też mnie niepokoi, bo w tamte wakacje, gdy tylko zaczynałam i bieganie męczyło mnie po stokroć bardziej, to jednak dawałam radę. A teraz po prostu wlokę tyłek z tyłu, nogi z tyłu i na pewno wygląda to tak, jakbym właśnie miała oddać życie w imię wartości najwyższych. 
No dobrze, ale przecież mam się nie poddawać, WIDZĘ, że bieganie mi służy, chociaż powyższy opis może o tym nie świadczy. Wylazłam dziś na moje pole, zmęczyłam pierwszy interwał (drugi będzie lepszy!), ale twardo zacisnęłam zęby i prę dalej przez te trawy. I parłabym tak dalej, jak Titanic przez górę lodową, ale wprost na mojej trasie rozsiadła się wataha zdziczałego psiego towarzystwa. Najspokojniej jak się dało i bez gwałtownych ruchów zarządziłam odwrót, bo już widziałam, że się towarzystwo zaciekawiło i ruszyło w moją stronę. Natrafiłam co prawda kiedyś na bardzo przyjazną psią watahę, która towarzyszyła mi przez cały bieg (i było śmiesznie i fajnie, bo jakbym miała obstawę), ale tutaj ewidentnie widać było brak dobrego wychowania. 
Na szczęście obok jest druga dróżka, przez las. Ledwom się tam zapuściła, patrzę, panowie w furgonetce, upał jak cholera a oni w czarnych, skórzanych kurtkach i ćmią cygarety. Obrazek prawie jak z filmu, zgrzyt zębów, przerwa na marsz właśnie się kończy, więc można się ewakuować  w tempie bardzo przyspieszonym. I w ten sposób zamknęła mi się droga do pobiegnięcia. Bo nie miałam ochoty na truchtanie po asfalcie, na którym akurat przeprowadzany jest remont i wprowadzili ruch wahadłowy. Nie żeby mi on przeszkadzał, ale na pewno przeszkadzał wielu wkurzonym kierowcom stojącym w korku, że nie wspomnę o bardzo zdrowym, spalinowym powietrzu do przerobienia przez płuca podczas wysiłku. Żeby dolecieć do następnego lasku, musiałabym minąć pół miasta i pewnie jakieś 7 km.  
Jak się nie obejrzeć...
I jeszcze GPS w telefonie mi pada!
I nie nazywam się Madzior, jeżeli nie dobrnę w tym roku do tej dychy!

wtorek, 30 kwietnia 2013

Powrót na pole

Wczoraj odpaliłam swoją starą trasę biegową, która biegnie przez pola, lasy i inne ultrasy :) Zapomniałam już, jak dobrze mi się tamtędy biega, pomijając jeden odcinek drogi piaskowej, który nie wiedzieć czemu okropnie mnie męczy. Biegłam z mężem i w związku z tym wykręciłam szalone 4,3 km (i czuję się świetnie, gdy tymczasem 2 km po chodniku bolały mnie przez 2 dni)

Ciężki miałam początek. Mąż biegł sobie lekko przede mną, a ja ciągnęłam za sobą nogi z betonu i zastanawiałam się, po kiego wuja ja to robię. Ścięgno mnie bolało, stopa, biodro. Mimo optymalnych warunków (powietrze po deszczu, zero wiatru, brak słońca i upału) pot zalewał mi oczy. 
Przebiegliśmy przez jakiś lasek, strugę, mąż zataczał wokół mnie kółka, a ja miałam wrażenie, że siły wszystkie mnie opuściły. 
Tylko, że w miarę jak biegłam, to robiło mi się jakby lżej.
Na początku biegu bardzo działał we mnie umysł - a zatrzymaj się, zwolnij, nie możesz już, brzuch cię boli, noga strzyka, no zwolnij mówię ci, podejdź trochę. Im dłużej biegłam, tym łatwiej było mi się wyłączyć, organizm się rozgrzał, to co bolało na początku, boleć przestało. Po 25 minutach, gdy wracaliśmy już do domu, umysł wyłączył się całkowicie. Widziałam tylko migające łydki męża przed sobą i nic więcej, i poczułam, że mogę biec tak jeszcze długo. Gdy właśnie dobiegłam do domu :)

Wnioski: nie słuchać umysłu, który wrzeszczy, że nie masz siły, bo to nie prawda.
Wnioski2: prawie wypluć płuca, żeby się przekonać ile siły jeszcze w tobie drzemie.
Wnioski3: nogi wcale nie są ciężkie, tylko tak udają.

Miło się biega po takich dróżkach :)

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Poszedł w zaparte

Mąż zaparł się (a przyznał się dopiero po imprezie!), że chce przed urodzinami przebiec maraton. I przebiegł. W czasie netto 3.59.36.

Odkąd biega nie minął rok.

Ledwo się z tym pawim ogonem do domu zmieścił :)

Opowiadał, że impreza wspaniała, organizacja super, nie obyło się bez kryzysu przez dokuczającą kostkę. Musiał po prostu usiąść i odsiedzieć jakieś 5 minut i z żalem patrzeć, jak uciekają mu wszyscy ci, których powyprzedzał. Pod koniec osiągnął stan czysto endorfinowy, nie czuł nic, mięśni, bólu kostki, zmęczenia, niczego, ostatnie 200 m przebiegł totalnym sprintem :)


Pozostaję w stanie czystej zazdrości :)

niedziela, 21 kwietnia 2013

Wciąż tu jestem :)

I nie zawiesiłam jeszcze butów na kołku!

Niestety zima mnie pokonała i przygniotła. Nie mogłam patrzeć na śnieg, na dodatek po pierwszych ociepleniach zaczęły się choroby w domu i ciężko było to wszystko ogarnąć i złożyć w sensowną całość.
Ale wcale nie zamierzałam i nie zamierzam rezygnować z biegania, pozwoliłam sobie na odpoczynek, lekturę, zbierałam się w sobie, dostałam parę kopów od kolegi Tomka i, wraz z topniejącym śniegiem, zaczęłam znowu truchtać.
Żeby się nie zniechęcić zaczęłam od dwóch krótkich przebieżek, ot, na około osiedla. Wnioski?
Prędkość nie spadła mi jakoś znacząco, organizm po pierwszym szoku wypuszczenia w ruch zareagował tradycyjnie, lekkim bólem mięśni, ale po drugiej przebieżce nie czułam już nic absolutnie (to znaczy, że była za krótka!).
Muszę, koniecznie muszę, znaleźć jakiś sposób na kolki! Niezależnie od długości odpoczynku po posiłku, jednak wciąż wracają i męczą. Trochę pomaga napinanie mięśni podczas biegu, ale nie jestem Rambo, non stop tak biec nie mogę. Z okresu jesiennego pamiętam, że dobrze mi się biegało zaraz po powrocie z pracy, gdy zdążyłam już zapomnieć o drugim śniadaniu i gdy przed samym biegiem zjadłam banana lub ciastko owsiane. Tylko że przy tej metodzie, obawiam się, że ciężko mi będzie dobić do 5 km ciągłego biegu. Zobaczymy. 
Ponieważ plan Skarżyńskiego rozlazł mi się na końcówce i to na ostatnich dwóch tygodniach! postanowiłam już nie wracać w to samo miejsce i zacznę przerabiać plan na 10 km. Wydłużę sobie pierwszy tydzień razy dwa, żeby trochę nadbudować braki i zaległości i obiecałam sobie, że nie przejdę do następnego tygodnia, póki jednego solidnie nie przerobię. To plan 10-tygodniowy, ale ja nie zamierzam się go trzymać ostro, raczej będę go wydłużać. 
(plan Skarżyńskiego, pochodzi ze strony właściciela skarzynski.pl)


Dziś mąż biegnie w Orlen Maraton. Strona praktycznie nie działa :( Organizatorze popraw się! Zdążyłam męża namierzyć po pierwszych 5 km na jakieś dwatysiącektórejś pozycji :) Trochę się obawiam, bo od dwóch dni dokuczała mu kostka, mam nadzieję, że da radę. Trzymam kciuki!


piątek, 15 lutego 2013

W bibiliotece

Wpadłam jak huragan do biblioteki. Przy okazji najadłam się wstydu, bo okazało się, że ostatni raz byłam w 2009 roku. Jakoś zakodowało mi się w mózgu, że w miejskiej bibliotece książek mnie interesujących brak. Częściej książki kupuję, niż wypożyczam.
Błądząc między regałami, trafiłam do działu "sport" i zatrzymałam się na chwilę. Ciekawe, czy jest coś o bieganiu... W głowie pojawiło się nazwisko Murakami. I w sekundzie odnalazłam jego książkę na półce, po prostu sama weszła mi w ręce.
Od wczoraj czytam "O czym mówię, gdy mówię o bieganiu".

Książkę "Jedz i biegaj", której recenzje pojawiły się chyba na wszystkich blogach biegowych, odłożyłam chwilowo niedokończoną. Coś mnie przystopowało, za jakiś czas, być może sięgnę po nią znów. Może to bieganie Jurka jest zbyt proste i zbyt oczywiste, żeby do mnie przemawiało. Może za mało tam rozterek typowych dla początkującego truchtacza, jak ja. Przecież on jest miliard lat świetlnych przede mną i inne ma problemy. No i ja, niestety, nie jestem z tej samej gliny. Wcale nie mam poczucia, że im dłużej biegnę, tym więcej mam siły.

Wygląda na to, że luty będzie miesiącem bezbiegowym. Za to z lekturą.

piątek, 8 lutego 2013

Dlaczego czasem nie idę pobiegać

Minął styczeń, mija luty, a moich biegów tyle co kot napłakał. Nie cieszy mnie to, denerwuje mnie przestój i to, że nie utrzymuję jakiegoś tam, wypracowanego, poziomu. Nie po to walczyłam z własnym lenistwem, przyzwyczajeniem do ciepła, nie po to wyposażyłam się te wszystkie specjalistyczne ciuchy żeby teraz siedzieć w domu!

Chodzę po chacie i toczę pianę z ust.

Dlaczego mimo wszystko jednak, po prostu nie pójdę pobiegać?

Nie mieszkam w dużym mieście, mieszkam w malutkiej mieścince. Nie ma u mnie ścieżek biegowych, nie ma rowerowych, nie ma parków rekreacyjnych, jest dużo polnych dróżek, ale nie oszukujmy się, teraz nie są dla mnie dostępne. Teraz zimą, mogę biegać tylko chodnikami, które czasem są odgarnięte, ale w większości jednak nie. I to nie jest tak, że widząc zalegający śnieg od razu się poddaję. Biegnę. Klnę, denerwuję się, bo bieg po nieubitym śniegu dla takiego truchtacza jak ja jest dużym wyzwaniem, zaraz zabiera siły, ale biegnę. 

Pozostaje jednak całe otoczenie. Mala mieścinka, niewiele chodników, czasem biegnę drogą i samochody spychają mnie w zaspy. Przy czym każdy kierowca na mój widok,prezentuje twarz pełną poirytowania, bo coś mu tu zagradza drogę, i czego to tu do cholery szuka. Mała mieścinka, wieczorem nie ma przechodniów (za to pełno jest ogolonej na łyso męskiej młodzieży w swych krążownikach szos, z basami w głośnikach, wyrywającymi bębenki z uszu) . Biegam po wyludnionym osiedlu, a każdy napotkany przechodzień, który wyłania mi się gdzieś zza ogrodzenia, przyprawia mnie o palpitację serca. A jeszcze gorzej, jak idzie silna grupa pod wezwaniem, mężczyzn napędzonych alkoholem, uważających, że cały świat jest ich. Takich grupek szlających się jest sporo, zwłaszcza wieczorem, wtedy kiedy biegam. 

W takich warunkach, że zamiast po prostu biec, spinam się, stresuję każdym odgłosem, obserwuję, czy aby ten młodzian, co go akurat minęłam, za chwilę nie przywali mi w łeb (tak, oglądam się za siebie!), to już nie jest fajne bieganie. To jest męczarnia.

Nie mogę sobie inaczej przeorganizować dnia. Do 16.00 jestem w drodze do domu, obiad, dom, dom, dom, czas dla siebie mam gdzieś o 20.30. Wyjść mogę tylko wieczorem. Nie mam towarzystwa do biegania. Dla męża biegam za wolno, czasem go wyciągnę, ale najczęściej on był dzień wcześniej i nie za bardzo mu się chce. Nie mam wyszkolonego psa i jedyne co mi przychodzi do głowy to kupić sobie gaz pieprzowy. Ale jakieś złudne dla mnie to bezpieczeństwo.

Nie biegam, bo się boję. Boję się wyjść wieczorem na wyludnione miasteczko, niby w miarę bezpieczne, bo nie słyszy się o jakichś napadach czy pobiciach. Ale jakoś nie chcę prowokować losu. 

Do tego nakładają się inne czynniki. W styczniu pogoda była bardzo niestabilna, wialo i padało, jak nie wiało, to znowu lód taki, że raczej łyżwy trzeba by zakładać. Miałam iść biegać wczoraj, teraz już dzień dłuższy, więcej ludzi się kręci. No to masz, śnieżyca taka, że świata nie było widać. 

I tak w kółko. I tak w kółko.

piątek, 25 stycznia 2013

Trochę inne śniadanie

Już kiedyś pisałam, że chodzi za mną pomysł na trochę inne śniadania, niż standardowa buła z wędliną. Raz, że nigdy specjalnie się po tym dobrze nie czułam, dwa, dlaczego nie spróbować czegoś innego?
Swego czasu wpadł mi przeglądarkę tekst o różnorakich mlekach roślinnych: ryżowych, sojowych, owsianych. Jako, że mój organizm nie toleruje mleka, a i z jego przetworami ledwo sobie daje radę, pomyślałam sobie, że to może być fajny zamiennik. Zwłaszcza, że np. takie mleko migdałowe ma o wiele więcej wapnia niż krowie. A gdyby tak dodać do tego owoce? Byłby świetny koktajl na śniadanie.
Akurat jestem na urlopie, więc mogłam poświęcić poranek na przygotowanie sobie takiego śniadania. Wybór padł na mleko migdałowe, bo jakoś mi się dobrze kojarzyło. I tak smacznie. Kupiłam migdały, zalałam wrzątkiem i obrałam z łupinek. Zostawiłam do namoczenia na noc.
I teraz informacje w sieci się rozjeżdżają, część miksuje migdały z wodą, w której się moczyły, część płucze i miksuje ze świeżą. Zdaje się, że zależność jest wtedy, gdy moczymy migdały w łupinach, wtedy trzeba je wypłukać. Ale nie byłam do końca pewna, więc zmiksowałam migdały ze świeżą wodą, przegotowaną i wystudzoną. Proporcje: 1 szklanka migdałów na 4 szklanki wody. Ale można sobie zrobić mleko treściwsze z mniejszą ilością wody. Ja dodałam dwie szklanki wody. Najpierw jedną, żeby się dobrze ziarna zmieliły i dopiero dodałam drugą szklankę. 
Wszystko to należy przecedzić przez gazę lub tetrę i włala, mleko gotowe. Można je przechowywać do 36 godzin w lodówce. Produktem ubocznym jest masa migdałowa, można ją wykorzystać do ciasta, posypania czegoś, można też zrobić z niej masło, tylko, że to już wymaga długiego miksowania. Można także zrobić smarowidło, z dodatkiem jakiegoś dobrego oleju i przypraw. Można też pójść dalej i zrobić z tego serek, ale jak dla mnie to już wyższa szkoła jazdy, bo szczepi się to to kulturami bakterii. To może ja już dziękuję. Masa stoi sobie w szklance i podjadam ją od czasu do czasu.
Samo mleko w smaku, jak mleko :) Zapach ma lekko orzechowy. Dodałam do szklanki dwa banany i zmiksowałam. Wyszła przeogromna pyszność! Jedna szklanka zatankowała mnie po sam korek. W ogóle nie odczuwałam głodu przez parę ładnych godzin. A i oczywiście poszłam po tym pobiegać. Kolek i opadów z sił nie zarejestrowałam. Natomiast pokonał mnie śnieg! Mimo zachmurzenia oślepiał mnie strasznie, po 5 minutach ocierałam łzy. Na dodatek, podczas mojego wyjścia, opady przybrały na sile, więc już podwójnie nic nie widziałam. A pod nogami miałam świeży, zbity ale nie ubity śnieg. Do kroćset! Nie dałam temu wszystkiemu rady.
Jeszcze jedna dobra rzecz, to taka, że po tym koktajlu nie byłam zmulona i mogłam się obyć bez porannej kawy.
Dziś wypiłam drugą szklankę mleka na śniadanie i było po mleku. Można robić od nowa :)

czwartek, 17 stycznia 2013

Plany, plany!

Zaraziłam męża miłością do Beskidu Sądeckiego, a konkretnie do Rytra i okolic szczególnie. Oddałam temu miejscu serce i gdybym miała wymieniać Moje Miejsce Na Ziemi, to było by właśnie tam. 
Wiedzieliśmy o Festiwalu Biegowym, który odbywa się w Krynicy Górskiej (a więc Beskid Sądecki!) i nawet rozmawialiśmy, czy może nie pojechać? Z takiej okazji? Tak na co dzień dzieli nas od Beskidu ponad 600 km, więc nie ma mowy o łikendowym wpadaniu na chwil parę. Ale jakoś wszystko się rozmyło, mąż stwierdził, że na maraton jest za słaby, na Dychę to się nie opłaci tyle jechać, ja o startowaniu w ogóle nie myślę. I o sprawie zapomniałam.

Ale wiecie jak to czasem jest, nie? :)

Trafiła nam się Dobra Wróżka w postaci Michała, który jest ambasadorem Festiwalu Biegowego i miał parę pakietów startowych do rozdania. I tak oto, mąż stał się właścicielem pakietu na Koral Maraton w Krynicy, 8 września 2013 r. Michał kusił mnie Życiową Dychą, tzn. pakietem na, ale mój rozsądek wziął górę ponad wszystkim. Chcę się przede wszystkim dobrze rozbiegać w tym roku i przestać rzeźnikować na 3 km. Powoli.

Tak więc jedziemy, nie było planów, są plany i to z nagła. Nie wiem jak inni, ale ja cieszę się jak świnka w błocku :)))

A co się stało z poczuciem, że mąż jest za słaby na maraton? Jak otrzymał pakiet, to stwierdził, że teraz to już musi się przygotować i koniec i kropka. Ostatnio przebiegł 28 km.

A niżej parę zdjęć z ostatniego pobytu w 2008 r.



 

sobota, 12 stycznia 2013

Poka zestaw

Nastąpił powrót zimy, kto to słyszał, żeby śnieg padał w styczniu? Że w marcu, czy kwietniu, to już bardziej rozumiem :)

Sfociłam swój zestaw, wersja z gaciami 100% poliester, a że bieliznę termo mam pod spodem, to już trzeba mi wierzyć na słowo.

Tutaj najlepiej widać, dlaczego to kurtka ludzika z Tronu, w nocy świeci bdb i biegacz jest widoczny.

Polar buff (i w ogóle każdy buff  zaciągnięty na twarz) upodabnia do zbira spod ciemnej gwiazdy :) Zamek od kurtki jest też odblaskowy.

Taką miałam dziś dróżkę, bardzo ciężką. Te ciemne pośrodku, to hojnie sypnięty piasek.
Pogoda do biegania była dzisiaj dobra, zero wiatru, mróz niewielki. Ale świeży śnieg, jeszcze nie ubity i lód pod spodem sprawiły, że mieliłam nogami w miejscu, jak na bieżni stacjonarnej. Nawet nie będę pisać o wynikach, bo szkoda gadać. Nogi się dziś napracowały i to też jest dobre. Jutro też mają być dobre warunki, może się skuszę, zwłaszcza, że w  prognozach widać wiatrzysko.

czwartek, 10 stycznia 2013

Okiełznać zimę. Tak troszkę.

Bo wiadomo, że pogody okiełznać się nie da. I chociaż nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani biegacze, należy w tym wszystkim zachować rozsądek.
To moja pierwsza zima z bieganiem, więc na pewno nie będę się napinać, by wyjść w lodowe opady i wiatr, który mnie zdmuchnie przy najbliższej okazji. Zimę mogę kiełznać powoli i po trochu, na wszelki hardcore jeszcze przyjdzie czas.
Co prawda końcówka planu Skarżyńskiego niesamowicie mi się rozlazła, ale założyłam sobie bezwzględne minimum, że jeżeli trafi mi się dłuższa przerwa (a ostatnio trafiają się ciągle), to idę przebiec minimum 3 km ciurkiem. 
I tak jestem z siebie niesamowicie dumna, że pokonałam psychikę i wewnętrznego bardzo ciepłolubnego zwierza. Właściwie codziennie pogoda na zewnątrz zniechęca do wszelkiego ruchu. Jest zimno, ciemno i ... zimno. Po pracy jestem zmęczona. Ale moim zwycięstwem jest to, że podchodzę do tej niechęci zupełnie beznamiętnie. Nie słyszę jej, nie dopuszczam, żeby wylazła na wierzch. Jeżeli nie wieje za mocno, nie pada za mocno i nie ma śniegu po kolana, to po prostu idę.
Pokonać psychikę pomogły mi trzy rzeczy: dobry ubiór, dobra rozgrzewka, coś dobrego do słuchania.

Latem i jesienią zastanawiałam się, jak dam radę biegać zimą. Wiedziałam, że dobry ubiór to prawie połowa sukcesu. Ale przecież można się całkowicie zagubić w gąszczu ubrań, butów i rad doświadczonych biegaczy. Tymczasem mijała jesień. A mój ubraniowy zestaw zimowy zaczynał nabierać kształtów.

Najpierw kupiłam koszulkę termoaktywną Pro Zero Crew Crafta. 
(zdjęcie Sklep NBR)

Było to bodaj we wrześniu, a że byłam wtedy jeszcze na etapie: kurczę, jest 13 stopni, przecież to środek zimy, jak ja wylezę na zewnątrz?! to dosyć szybko zaczęłam ją nosić. Nigdy mnie zawiodła, nawet w takich temperaturach (nie oszukujmy się, jest przeznaczona na czas znacznie chłodniejszy :)). Ba, dokładałam jeszcze na wierzch bluzę od dresu i mimo to, nadal czułam się komfortowo. 

Później przywędrowały do mnie spodnie Imotion Ruffle Pants Newline, do których przekonywałam się dość długo. 
(zdjęcie: Sklep NBR)

Nie są stworzone do mojej figury, robią z siebie jakieś takie pantalony, ni to czort, ni wydra. Ale polubiłam je za lekkość i wygodę, sprawdzają się też w drobnym deszczu. Dobre są właściwie na każdą pogodę, nigdy się w nich nie spiekłam, raz tylko mnie porządnie przewiało, ale to z mojej winy, bo ubrałam się nieadekwatnie do pogody. W sumie fajne gatki, wszechstronne i uniwersalne. Gdyby jeszcze nie robiły mi z ud wyplecionej chały, to już w ogóle byłoby super.

Im bardziej chłodno się robiło, tym więcej warstw na siebie dokładałam, póki co były to ciuchy wyszperane w szafie, poza Craftem i spodniami, jakieś rajstopy 40 den (świetnie izolują, nawet zimą!), bluza dresowa z ciepłym meszkiem, najzwyklejsza chustka na szyję. I dawałam radę.

Tymczasem w kąciku, przez parę długich tygodni budował się zestaw specjalny KFC na zimę. Wkrótce dołączyła do mnie czapka Beri,

 buff w czaszki,

 drugi buff z polarem, 

kurtka Newline Warm Up Jkt (kolega stwierdził, że świecę w niej jak ludzik z Tronu i w sumie ma trochę racji :) )

 i pancerne gacie

(wszystkie zdjęcia, poza Polar Buff, ze strony Sklepu NBR)

 czyli Pro Zero Underpants Crafta. 

A buty? Jeżeli nie biega się po górach, w kopnym śniegu, bez ścieżek, to właściwie innych butów na zimę nie potrzeba.
A czas był najwyższy, bo po którymś wyjściu czułam nieprzyjemne zimno na plecach - Craft odprowadził elegancko pot na zewnątrz, ale bawełniana, gruba bluza oczywiście go zatrzymała. Zimą nie ma miejsca na bawełnę, przetestowałam na sobie.

Ten zestaw dawał radę do pierwszych mocnych spadków temperatur. Wtedy, któregoś dnia zmarzłam podczas biegu. I już, już zaczynałam panikować (znowu muszę coś kupić??????), gdy napotoczył mi się w domu zapomniany cienki polarek, w sam raz pod kurtkę. Później znalazłam legginsy 100% poliester, nie przepuszczają powietrza, no nie ma bata. Dla takiego krótkodystansowca w zupełności wystarcza.

Resztę załatwiła porządna rozgrzewka i dobry temat do słuchania w uszy. Tak okiełznałam swoją pierwszą biegową zimę.

Szkoda mi trochę, że przestałam biegać regularnie. Jednak muszę myśleć rozsądnie, pracuję, mam rodzinę, nie mogę być chora. Gdy mocno wieje, pada, przy najszczerszych chęciach zmierzenia się z takimi warunkami, jednak zostaję w domu. Ale żeby nie siedzieć tak zupełnie bezczynnie, wymyśliłam sobie ćwiczenia na miejscu. Płyta, którą dostałam od koleżanki zwaliła mnie z nóg, dłużej dochodziłam do siebie, niż po 4,5 km, które kiedyś udało mi się przebiec :)

Więc myślę, że ta zima nie wypada tak najgorzej, jak na nowicjusza :)

A ostatnie czasopismo Bieganie zaliczyło moją kurtkę Newline do gadżetów lansiarskich. Pffff, biegałam w niej, zanim to był lans :P

wtorek, 1 stycznia 2013

Mózg, ten straszny maruda

Gdy przebrnie się przez pierwsze, trudne tygodnie bardzo początkowego maszerowania i truchtania na granicy marszu, odkrywa się (przynajmniej ja odkryłam i pisałam już o tym), że ciało dostosowuje się do ruchu. I, o ile nie forsujemy się, ćwiczymy z umiarem, ale regularnie, odpada jedna dość przykra rzecz - ból. Mówię tu znów o bólu, jakiego doświadcza człowiek, który nigdy się nie ruszał i nagle zaczął. Przez parę, paręnaście tygodni dokuczają zakwasy, bolą stawy, ścięgna, właściwie boli wszystko. I to codziennie, od treningu do treningu, ten ból jest stałym towarzyszem. Po jakimś czasie z tych przykrych dolegliwości pozostaje niewiele. Ale wciąż  pozostaje jedna rzecz - mózg. 

Nasz mózg to okropna, straszna maruda. Ma za zadanie utrzymać nasze ciało przy życiu i w dobrej formie, to taki ekonom, który chce i musi być przygotowany na najgorsze. Co się dzieje, gdy zaczniemy biegać? Będziemy mieć swój mózg nieustannie... na karku :) Mózg będzie nas zmuszał, żebyśmy się zatrzymali. No, fajnie, pobiegałeś sobie, a teraz się zatrzymaj, bo mi się tu zasoby energetyczne kończą, a kto wie, co jeszcze dzisiaj będziesz robił, może przerzucał tonę żwiru, i to za chwilę, skąd ja ci wezmę paliwo??? Paliwo, które właśnie beztrosko mi wybiegałeś???

U mnie wygląda to tak: wychodzę tak jak planowałam, mam do przećwiczenia jakiś punkt, ot, choćby 20 min ciągłego biegu, czy 10 i 15 minut z przerwą na 2 minuty marszu. Biegnę spokojnie kilometr... Po kilometrze zaczynam odczuwać mięśnie, ale dzieje się to gdzieś z tyłu głowy i nie zwracam na to uwagi. Jeszcze. Trochę bólu w życiu przeszłam i to nie takiego, więc luzik, biegnę dalej. Żeby nie słyszeć tego, co mózg będzie mi imputował usilnie, mam w słuchawkach muzykę, na dodatek zupełnie nie z kręgu moich zainteresowań. Ale jest skoczna i odmóżdżająca właśnie. Na jakiś czas to wystarcza, ale tylko na jakiś. 

Czy ja już nie wspominałam, że biegnie się głową? Prawdziwym zwycięzcą jest ten, który nauczy się pokonywać swój mózg i sygnały, które nam wysyła. To wszystko kwestia treningu i pracy... z mózgiem. Jestem daleko, daleko, daleeeeeeeko i jeszcze dalej w tej mojej pracy.

O ile, gdy więcej miałam w treningu marszu, mniej biegu (i więcej bólu), to wszystko przychodziło mi łatwiej. Sprzyjała na dodatek pogoda, lato i wczesna jesień, łatwo zająć mózg pięknymi krajobrazami. Zimą jest gorzej. Czarno, ponuro, asfalt, chodnik, czarny asfalt, bury chodnik, bure pole, bura ziemia. Musiałam szybko znaleźć jakiś sposób na mózg, który nie dawał się oszukiwać muzyką i jakimiś tam myślami (mantrowałam jedno wybrane słowo, bez końca i powoli). Zauważyłam, że zbyt szybko sobie odpuszczam i nie podobało mi się to. 

Jednocześnie przez myśl przebiega mi najzwyklejszy wstyd. Przecież ja biegam po 3-4 km! Nie powinnam mieć takich problemów! Nawet nie ma mowy! Więc dlaczego znowu mozolę się nad notką, żeby dodać sobie motywacji? :)

Rozwiązanie okazało się tak proste i trywialne, jak proste może być postawienie dwóch kroków. Zajęłam mózg... angielskim słuchowiskiem. Prawdziwe wybawienie! Prawda jest taka, że muzyka bardzo szybko przestaje mi wystarczać, mózg wsysa ją jak czarna dziura wszelką materię. Słuchowisko po angielsku zmusza mózg do wysiłku, trzeba śledzić akcję, wychwytywać zwroty i jeszcze na dodatek rozumieć, czego się słucha :)  Jednocześnie przestałam się skupiać na tym, co zaczynało mi dokuczać (kolka-zatrzymaj się! kolkaaaa! wiatr, wiatr, wiatr - zaraz będzie ci zimno! jesteś zmęczona, baaaardzo zmęczona, wracaj do domu), a przecież taki jest cel, prawda? Nie rozpraszać się, tylko biec. Pokonywać siebie i biec. Przezwyciężyć ból i biec.

Słuchowisko Cabin Pressure to dawka dobrego angielskiego humoru, jeżeli lubicie, szczerze polecam! Chyba po raz pierwszy w życiu wykonałam cały trening z uśmiechem od ucha do ucha. A za wciągnięcie w losy ekipy z MJN Air dziękuję Dzidu!

Nie wiem, na jak długo mi to wystarczy. Podejrzewam, że z upływem czasu i zwiększaniem kilometrażu, stanę któregoś dnia na przeciw własnego mózgu i powiem "albo ty, albo ja!" :)