Zamiast się cieszyć bieganiem, zwyczajnie zaczynam się męczyć. Wiem, że po dwumiesięcznej przerwie nie wrócę od razu do ostatnich wyników, ale kurta na wacie, męczą mnie pięciominutowe interwały! To mnie niepokoi.
Na dodatek zmagam się z kolkami i codziennie kombinuję z jedzeniem, rozmyślam, co, kiedy, jak, jeść, zjadłam, będę jadła. Bogu dziękować już wysondowałam, że radzę sobie z bieganiem na czczo, aczkolwiek do domu dobiegam już na ssaniu i po omacku, bo mi się robi czarno przed oczami. Wiem także, że po owsiance i to nawet na mleku, nie mam kolek i bieganie idzie dobrze. Służą mi także placki typu amerykańskiego smażone na suchej patelni.
I zmęczenie. Ja bieg zaczynam zmęczona, w trakcie jestem mega zmęczona, a do domu to już wracam zlochana jak dzik po polowaniu. To też mnie niepokoi, bo w tamte wakacje, gdy tylko zaczynałam i bieganie męczyło mnie po stokroć bardziej, to jednak dawałam radę. A teraz po prostu wlokę tyłek z tyłu, nogi z tyłu i na pewno wygląda to tak, jakbym właśnie miała oddać życie w imię wartości najwyższych.
No dobrze, ale przecież mam się nie poddawać, WIDZĘ, że bieganie mi służy, chociaż powyższy opis może o tym nie świadczy. Wylazłam dziś na moje pole, zmęczyłam pierwszy interwał (drugi będzie lepszy!), ale twardo zacisnęłam zęby i prę dalej przez te trawy. I parłabym tak dalej, jak Titanic przez górę lodową, ale wprost na mojej trasie rozsiadła się wataha zdziczałego psiego towarzystwa. Najspokojniej jak się dało i bez gwałtownych ruchów zarządziłam odwrót, bo już widziałam, że się towarzystwo zaciekawiło i ruszyło w moją stronę. Natrafiłam co prawda kiedyś na bardzo przyjazną psią watahę, która towarzyszyła mi przez cały bieg (i było śmiesznie i fajnie, bo jakbym miała obstawę), ale tutaj ewidentnie widać było brak dobrego wychowania.
Na szczęście obok jest druga dróżka, przez las. Ledwom się tam zapuściła, patrzę, panowie w furgonetce, upał jak cholera a oni w czarnych, skórzanych kurtkach i ćmią cygarety. Obrazek prawie jak z filmu, zgrzyt zębów, przerwa na marsz właśnie się kończy, więc można się ewakuować w tempie bardzo przyspieszonym. I w ten sposób zamknęła mi się droga do pobiegnięcia. Bo nie miałam ochoty na truchtanie po asfalcie, na którym akurat przeprowadzany jest remont i wprowadzili ruch wahadłowy. Nie żeby mi on przeszkadzał, ale na pewno przeszkadzał wielu wkurzonym kierowcom stojącym w korku, że nie wspomnę o bardzo zdrowym, spalinowym powietrzu do przerobienia przez płuca podczas wysiłku. Żeby dolecieć do następnego lasku, musiałabym minąć pół miasta i pewnie jakieś 7 km.
Jak się nie obejrzeć...
I jeszcze GPS w telefonie mi pada!
I nie nazywam się Madzior, jeżeli nie dobrnę w tym roku do tej dychy!