wtorek, 11 grudnia 2012

Zima

W tym jednym słowie zawiera się cały mój ból. ZIMA. Zima=marznę! Marznę rano, gdy wstaję spod mojej grubej na pół metra puchowej kołdry, marznę zaraz po wyjściu z domu, w samochodzie, po wyjściu z samochodu, w drodze z parkingu do pracy. W pracy też marznę, bo mam maniaków wietrzenia w pokoju. Marznę nieustannie.

I weź tu człowieku zmuś swoją psychikę do wyprowadzenia ciała na zewnątrz. Listopad był wspaniały do biegania! Praktycznie bezwietrzny, z dobrym powietrzem, bez pluch i marznącego deszczu. Przebiegałam praktycznie cały. 

Ale musiałam odpocząć i to nie dlatego, że zrobiło się chłodniej. Po prostu w pewnym momencie zaczęłam odczuwać niechęć, nawet nie tyle do biegania, a do jakiejkolwiek aktywności. Musiałam włączyć stand by, bo inaczej zaliczyłabym spektakularną katastrofę. 

Przez dwa tygodnie lenistwa trochę poćwiczyłam to i owo, ale generalnie potrzebowałam nic-nie-robienia. I gdy już już zaczęłam przebierać nóżkami, już czułam, że przyspieszony krok mnie cieszy, a nie męczy, że chcę ten krok przemienić w trucht... Przyszła ona. Zima. I tu moja głowa wykonała STOP.

Nie, nie, nie, moja droga, nie wyjdziesz, nie lubisz zimna. Zobacz, jak ci ten nieprzyjemny dreszczyk ciągnie po ramieniu! W domu jest ciepło i miło, zanurzysz się w puchową kołdrę, wypijesz ciepłą czekoladę... No daj spokój, odpocznij sobie. 

Zaczęłam się zastanawiać, jak tu skutecznie się oszukać. Bo ja naprawdę nienawidzę zimna. Nienawidzę marznąć. Nie czuję żadnej satysfakcji w pokonywaniu siebie na tym polu. Tutaj poddaję się bez walki. Upał to co innego. Upał jest dobry. Gdy inni roztapiają się w 27-stopniowym żarze, ja nabieram energii i mogę góry przenosić. Ba, nawet biegało mi się dobrze! Upał mi nie straszny, zimno tak. I co tu na to poradzić? Jak się zmusić, jak się zachęcić? 

Najpierw przyszło mi do głowy rozwiązanie najprostsze. Po prostu będę się ubierać cieplej. Natychmiast pojawiła się wizja całej ekipy, która jedzie za mną i zbiera kolejno wyrzucane przeze mnie ciuchy :) Przecież wiadomo, że po kilometrze będę miała już w środku dobry piecyk. 

Pozostaje mi ubieranie się na cebulkę. Poeksperymentuję ze zwykłym polarem, i mam gdzieś w szafie jakiś bezrękawnik ocieplany. Mam też zamówione pancerne gacie ocieplające, a dodatkowo wykopałam z dna szafy jakieś rajty, co to je dostałam od teściowej ale wstyd było założyć. 100% poliester, powinny dobrze grzać.

Mój ulubiony sklep okupuję nieustannie, dokupuję, radzę się, męczę mejlami właściciela, jakby Polska miała się przenieść za koło podbiegunowe co najmniej. I myślę, że jakoś z tego wybrnę. Psychicznie wybrnęłam, o to tak. Teraz żebym jeszcze czasu miała więcej... Przed świętami o to trudno.

Jeszcze żeby burmistrz mojej mieściny naprawił lampy przydrożne, to już w ogóle byłoby wspaniale :) Byłoby większe prawdopodobieństwo, że wrócę w jednym kawałku po bieganiu nieodśnieżonymi chodnikami.

2 komentarze:

  1. Zima wcale nie jest taka straszna. Do temperatury -10 wcale nie trzeba byc niewiadomo jak grubo ubranym. Po 2km jest już całkiem komfortowo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, wiem o tym! Mnie już po kilometrze jest ciepło, w listopadzie było 3 stopnie, ale powietrze jakieś takie... cieplejsze? Cały czas chodzi o psychikę która ustawiła mi się na "nie wychodź bo będziesz czuła dreszcze, a tego nie lubisz". To moja pierwsza zima z bieganiem, mózg się jeszcze buntuje :)

    OdpowiedzUsuń