niedziela, 19 stycznia 2014

Kettle or not to kettle

Do tej pory aura bardzo sprzyjała bieganiu. A ja owszem biegałam, ale załatwiając różne sprawy, bo trafiła mi się wyjątkowa kumulacja wszystkiego na raz. Powroty do domu po 20.00, gdy trzeba jeszcze wykonać miliard domowych obowiązków (i co z tego, że podzielonych na dwoje) dał mi porządnie w kość. Troszkę potruchtałam, ale nie było to nic szczególnego. Kilka razy zabrałam się z mężem na przebieżkę, kilka razy z mamą, która chodzi ostatnio z kijami.
Teraz zima już daje porządnie o sobie znać. Spadła tona śniegu, chyba zapasy z całej Polski wylądowały u mnie. Na dodatek jest minus dziesięć, co przy bardzo silnym wietrze, stwarza bardzo ciężkie warunki. I ja wiem, że już w taką pogodę nie wyjdę pobiegać. Nie dlatego, że nie chcę, czy nie mogę. Zima to był zawsze ciężki dla mnie czas i fizycznie i psychicznie. Zazwyczaj dopada mnie anemia i ciągle chce mi się spać. Brak słońca wpływa na moje samopoczucie. To wszystko razem sprawia, że wolę się skupić na ćwiczeniach domowych.
A ostatnio bardzo zainteresowały mnie ćwiczenia z kettlebell. Właściwie jestem zdecydowana na kupno, lubię wszelkiego rodzaju ćwiczenia siłowe i lubię różnorodność. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

To miał być wpis o czymś innym. To miał być wpis o pytaniu, które ostatnio telepie mi się po głowie. O tym, czego ja właściwie chcę od biegania. Żebym tylko ja miała czas to wszystko opisać.

środa, 27 listopada 2013

Truchtam, truchtam!

Powiedziałam, że butów na kołek nie zawieszam, nadeszła jesień, a ja zaczęłam truchtać. Już dłuższy czas zbierałam się w sobie, ale po wizycie w górach na Festiwalu Biegowym, dokuczało mi kolano. Tak to jest, jak się lezie w góry, trzy dni z rzędu, na cały dzień i to najgorszymi szlakami. Ale ja już tak mam, że jak jestem w górach to się rzucam na nie z zachłannością głodnego człowieka i wgryzam się, i później mnie wszystko boli :)
Zrobiłam nawet prześwietlenie kolana, ale oczywiście wszystko wyszło w normie. Darowałam sobie kolejne wizyty i pewnego dnia po prostu poszłam potruchtać. Wróciłam zadowolona, ba, BARDZO zadowolona. Nie powtórzyły się żadne objawy z wiosny. Żadnego zmęczenia, kołatania serca, osłabienia, nic mnie nie bolało, nic nie dokuczało.
Łikend też przebiegałam. Piątek był świetny, prułam do przodu, zachwycona powietrzem, pogodą i swoją siłą. Nie wiedzieć czemu ćmiła mnie jedna stopa, jakby podkurczona, musiałam ją podbijać ciągle, ale nie było to nic jakiegoś szczególnego. Podczas biegania w sumie ciągle coś się odzywa i trzeba się nauczyć to wyłączać. I tak sobie biegłam, absolutnie szczęśliwa, gdy druga stopa powiedziała halt. Zwinęła się w uroczą piąstkę (ta stopa), ja zawyłam z bólu i jak pies z podkuloną stopą wróciłam do domu. Po przebiegnięciu 3 km.
Na drugi dzień nie odpuściłam, ale tu już było gorzej, oczywiście bolało mnie wszystko, bo po takiej przerwie boleć będzie i siły miałam zdecydowanie mniej. Na dodatek pogoda sprawiła, że moje pola i dróżki rozmiękły, więc to był bardziej przełaj, a nie trucht :)Wróciłam do domu, stwierdziłam, że kurde nienawidzę biegać! Po czym za chwilę miałam ochotę wyjść znowu :)

Cóż, skurcze stóp to coś nowego w moim truchtaniu. Ja mam w ogóle problem ogromny ze skurczami stóp, mam je (i stopy i skurcze) odkąd byłam dzieckiem i niestety są cholernie bolesne. Suplementacja rozmaitej maści nic nie daje, ja osobiście mam wrażenie, że są na tle nerwowym. Tylko, że nigdy nie dokuczały mi podczas biegania! Ano zobaczymy, oby to było jednorazowe.

A niżej parę zdjęć z pobytu w górach. Trudno uwierzyć, że to wrzesień:
 
Widok z Obidzy

Wchodząc na Radziejową mijałam uczestników Biegu Siedmiu Dolin

Pod szczytem Radziejowej 

Widok z ryterskiego zamku


Start Koral Maratonu
:) 
Mąż ze swojego maratonu jest bardzo zadowolony. Chwalił organizację, zaopatrzenie, doping na trasie i samą trasę. Stwierdził, że mimo, że warunki trudniejsze, bo góry, wzniesienia, to jednak czas mijał mu o wiele szybciej, niż podczas biegania po płaskim. Oczywiście biegł z przygodami, bo startował z kontuzją i stracił 10 minut na wsmarowywanie w kostkę całej tuby maści przeciwbólowej, już gdzieś pod koniec. Czas 3.59 netto.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Londyn biega! (a ja nie)

Pierwszy tydzień mojego urlopu spędziłam w Londynie. Przeżycie niesamowite, miasto wspaniałe i biegające! 
Każdego dnia szczęka opadała mi coraz niżej, bo w jakim miejscu bym się nie znalazła, zawsze mijał mnie jakiś biegacz. Ba, żeby to jeden! Średnio co pół minuty właził mi taki biegnący w oczy. Widziałam szacowne staruszki truchtające tempem emeryckim, zażywnych młodzianów,  odzianych w elektronikę, albo przeciwnie- prawie nagich. Białe kołnierzyki, wracające z garniturem w plecaku do domu. Młode panny pracujące nad oddechem. Zawsze, wszędzie i o każdej porze. Przy Big Benie. W Belgravii. W City, w Greenwich też :)

Hyde Park to już w ogóle bajka dla biegaczy i w ogóle ludzi uprawiających sport. Tam mijały mnie już całe tabuny truchtaczy. 

Na Tower Bridge też!
Po tym co widziałam, jestem w stanie uwierzyć, że Królowa Elżbieta też biega :)

A ja - cóż, nie biegam. Zastój psychiczny. Ruszam się w innej formie, ćwiczę kiedy tylko mogę, wynajduję inne formy ruchu. W drugim tygodniu urlopu, na wsi, grałam we wszelakie gry podwórkowe z okoliczną dzieciarnią, najczęściej w kosza i siatkówkę, boso na trawie. Przegrywałam i często miałam zakwasy :)

Dlaczego nie biegam? Bo się boję. Psów głównie, podejrzanego towarzystwa, które nie wiedzieć czemu rozlazło się po wszelakich miejscach. Nie wiem kto to, turyści, miejscowi? Przypadkowi ludzie, którzy kręcą się po moich ścieżkach, w grupkach, w samochodach. No i lato, mnóstwo psów wyrzucanych do lasów, to tutaj prawdziwa plaga niestety :(

Mam nadzieję, że niebawem blokada minie i założę moje kochane asicsy. 
A niżej najlepszy obrazek jaki udało mi się uchwycić. Biegacz (prawie rozebrany) pod Pałacem Buckingham :)


poniedziałek, 1 lipca 2013

Przerwa bardzo przymusowa

Do mojego zmęczenia wiosennego, bólu głowy, wypadania włosów, kołatania serca, dorzuciła się jeszcze ospa. Tego nie jestem w stanie przeskoczyć. Co prawda szczepiłam się i objawy miałam bardzo lekkie, ale za bardzo się boję powikłań. Zarządziłam dwutygodniową przerwę. Będzie czas, żeby się dopaść witaminami i wszelakiej maści innym specyfikami.

Brak biegania starałam się ostatnio, jak wiecie, chociaż trochę zrekompensować ćwiczeniami, a ostatnio zajęłam się moją dziurą w brzuchu. Muszę powiedzieć, że ćwiczenia dają efekty, przestrzeń w dolnej części zamknęła się i jest niewyczuwalna, na górze jeszcze jest, ale mniejsza. Wciąż pozostaje sporo do nadrobienia na około pępka, nie wiem, może wezmę igłę i nitkę... :)

Nie lubię sztucznych witamin, nigdy nie lubiłam, ale niestety muszę się wspomóc jakąś końską dawką, bo skoro wypadają mi włosy, to już dobrze nie jest. Na pewno przyczynia się do tego stres w pracy, ciężki mamy teraz okres i stres mi wyłazi razem z włosami. Na szczęście za trzy tygodnie urlop.

Będę biegać, nie poddaję się. Ot taka przymusowa, krótka przerwa. Wcale nie oznaczająca przerwy od pisania :)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Diastasis recti

O rozstępie mięśni brzucha dowiedziałam się z bloga Niebieskoszarej. Nie miałam zielonego pojęcia, że coś takiego istnieje!



Jest to szczelina, przerwa między mięśniami brzucha, jednym słowem dziura. I oczywiście, że to mam. Gdy poczytałam i poszperałam w internecie, wszystkie cząstki układanki złożyły mi się w jedno.
1) Dlaczego podczas ćwiczeń brzucha wygląda mi on podejrzanie,
2) Dlaczego ćwiczenia niewiele mi dają
3) Dlaczego nie mogę nad kształtem brzucha zapanować w żaden sposób.

Cóż, dwie ciąże zrobiły swoje. Wcale ćwiczeń nie zaniedbywałam, ale okazuje się, że proste brzuszki robią więcej złego niż dobrego.

Bardzo przystępnie cały problem wyjaśniony jest na tym forum, jeżeli was ten temat interesuje, poczytajcie, nie ma co kopiować.
Ja, po chwili załamania się, bo cała praca poszła na marne! zaczęłam ćwiczenia, żeby zmniejszyć rozstęp mięśni. Większość dostępnych filmów na YT przeznaczona jest dla kobiet w połogu, bardzo lekkie i powolne ćwiczenia, cóż, robię je dłużej po prostu :) Musiałam zaprzestać ćwiczeń z Chodakowską, za to odkryłam, że jestem w stanie zrobić parę pompek :) Więc i je wytrwale trenuję dalej. Na szczęście u mnie rozstęp nie jest aż tak duży, żebym musiała udawać się po poradę lekarza. Zdaje się, że bardziej drastyczne przypadki leczy się już tylko operacyjnie.

Dlaczego takiej wiedzy nie przekazuje się kobietom? Dlaczego nie rozpowszechnia się w ogóle tej wiedzy, nie przekazuje porad odnośnie ćwiczeń? To straszne, że przez lata prawdopodobnie robiłam sobie niemałą krzywdę, a brak jakichkolwiek informacji na ten temat nie pozwolił mi zadziałać odpowiednio wcześnie.
Teraz już pozostaje mi tylko ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć.


wtorek, 4 czerwca 2013

Madzior w Stolicy

Wybrałam się w ostatni łikend do Stolicy, w sprawach zupełnie nie-biegowych. Ale jest jeden powód, dlaczego piszę o tym właśnie tutaj.

Ile w Warszawie jest biegaczy!

Jeździłam, obserwowałam ulice, a serce mi rosło. Już jak wjeżdżałam pierwszego dnia na Most Śląsko-Dąbrowski,  zobaczyłam dwóch truchtaczy. Miły to był widok, mało nie pisnęłam z radości :)
Przez następne dni, natykałam się na truchtaczy co parę minut. Truchtaczy różnych - młodych, starych, zmęczonych i świeżych, drobiących z nóżki na nóżkę i zasuwających jak ta lala. Kobiety i mężczyzn. Z telefonami, zegarkami, w obuwiu profesjonalnymi, a czasem i zwykłym.

To było piękne. To było budujące. Duch w narodzie nie ginie.
W moim miasteczku nie jest to widok częsty, do tego stopnia, że jak się w końcu człowiek na jakiegoś biegnącego natknie, to ma ochotę paść mu w ramiona i zakrzyknąć "bracie!".

Napatrzyłam się i nacieszyłam pod sam korek!

Wczoraj mąż wybrał się przetestować nowe buty, które mu sprezentowałam na urodziny. Pogoda była ładna, wzięłam balast (czytaj: młodsze dziecko) na fotelik rowerowy i wybrałam się razem z nim. Przebyliśmy prawie 10 km, ja głównie z nogami latorośli umieszczonymi na moich plecach, biodrach, czy gdzie się tam dało. Przy czym mąż stwierdził, że od dzisiaj będzie częściej tak biegał, bo świetnie mu nadaję tempo do biegania. Biegł 4,30 min/km i powiem szczerze, że czasem ledwo się za nim wyrabiałam :)

Ale warto było, wokół zieleń, rzeka odbijająca niebo, świerszcze i cisza, absolutna cisza.

środa, 15 maja 2013

Jak się nie obejrzeć, z tyłu dupa!

Zamiast się cieszyć bieganiem, zwyczajnie zaczynam się męczyć. Wiem, że po dwumiesięcznej przerwie nie wrócę od razu do ostatnich wyników, ale kurta na wacie, męczą mnie pięciominutowe interwały! To mnie niepokoi.
Na dodatek zmagam się z kolkami i codziennie kombinuję z jedzeniem, rozmyślam, co, kiedy, jak, jeść, zjadłam, będę jadła. Bogu dziękować już wysondowałam, że radzę sobie z bieganiem na czczo, aczkolwiek do domu dobiegam już na ssaniu i po omacku, bo mi się robi czarno przed oczami. Wiem także, że po owsiance i to nawet na mleku, nie mam kolek i bieganie idzie dobrze. Służą mi także placki typu amerykańskiego smażone na suchej patelni.
I zmęczenie. Ja bieg zaczynam zmęczona, w trakcie jestem mega zmęczona, a do domu to już wracam zlochana jak dzik po polowaniu. To też mnie niepokoi, bo w tamte wakacje, gdy tylko zaczynałam i bieganie męczyło mnie po stokroć bardziej, to jednak dawałam radę. A teraz po prostu wlokę tyłek z tyłu, nogi z tyłu i na pewno wygląda to tak, jakbym właśnie miała oddać życie w imię wartości najwyższych. 
No dobrze, ale przecież mam się nie poddawać, WIDZĘ, że bieganie mi służy, chociaż powyższy opis może o tym nie świadczy. Wylazłam dziś na moje pole, zmęczyłam pierwszy interwał (drugi będzie lepszy!), ale twardo zacisnęłam zęby i prę dalej przez te trawy. I parłabym tak dalej, jak Titanic przez górę lodową, ale wprost na mojej trasie rozsiadła się wataha zdziczałego psiego towarzystwa. Najspokojniej jak się dało i bez gwałtownych ruchów zarządziłam odwrót, bo już widziałam, że się towarzystwo zaciekawiło i ruszyło w moją stronę. Natrafiłam co prawda kiedyś na bardzo przyjazną psią watahę, która towarzyszyła mi przez cały bieg (i było śmiesznie i fajnie, bo jakbym miała obstawę), ale tutaj ewidentnie widać było brak dobrego wychowania. 
Na szczęście obok jest druga dróżka, przez las. Ledwom się tam zapuściła, patrzę, panowie w furgonetce, upał jak cholera a oni w czarnych, skórzanych kurtkach i ćmią cygarety. Obrazek prawie jak z filmu, zgrzyt zębów, przerwa na marsz właśnie się kończy, więc można się ewakuować  w tempie bardzo przyspieszonym. I w ten sposób zamknęła mi się droga do pobiegnięcia. Bo nie miałam ochoty na truchtanie po asfalcie, na którym akurat przeprowadzany jest remont i wprowadzili ruch wahadłowy. Nie żeby mi on przeszkadzał, ale na pewno przeszkadzał wielu wkurzonym kierowcom stojącym w korku, że nie wspomnę o bardzo zdrowym, spalinowym powietrzu do przerobienia przez płuca podczas wysiłku. Żeby dolecieć do następnego lasku, musiałabym minąć pół miasta i pewnie jakieś 7 km.  
Jak się nie obejrzeć...
I jeszcze GPS w telefonie mi pada!
I nie nazywam się Madzior, jeżeli nie dobrnę w tym roku do tej dychy!