Wściekłym do granic.
Pierwszy raz zdarzyło mi się to całkiem niedawno, gdy miałam przebiec 2x10 minut z mojego planu. Nie wiem co się stało, czy to dosyć ostry wiatr, który wręcz zabierał mi oddech, a nigdy nie biegałam w takich warunkach, czy jakieś ogólne "bo". Nie dokończyłam, nie dobiegłam. Pierwsze dziesięć minut poszło świetnie, w trakcie drugich dosłownie z sekundy na sekundę opadałam z sił, zaczęło mi się kręcić w głowie, puls podskoczył tak, że miałam wrażenie, że rozsadzi mi czaszkę. Musiałam się w ogóle zatrzymać. Przez parę minut uspokajałam oddech i wpatrywałam się tępo w ziemię. Czułam się fatalnie, zastanawiałam się, czy w ogóle dam radę dojść do domu. Odpoczęłam, wolnym krokiem powlokłam się do domu. Na pociechę potruchtałam jeszcze dwie minuty.
Czułam złość.
Takie jest właśnie bieganie, myślisz sobie "coś być musi, do cholery, za zakrętem", biegniesz jak zwykle. A Twój własny organizm uczy cię pokory. Jedna półkula mózgowa każe ci walczyć, druga zatrzymać się.
Oczywiście poszłam zaraz na drugi dzień, z powrotem na tę drogę i pobiegłam, jakby wczorajszego dnia zupełnie nie było.
Kolejną porażkę poniosłam w poniedziałek, ale tylko i wyłącznie z własnej winy. Zjadłam zbyt ciężkostrawnie i, mimo, że odczekałam tyle ile trzeba po posiłku, miałam atak kolek. Jasne, że się nie poddawałam, kolka to nie pierwszyzna. Tylko, że w pewnym momencie walczyłam z dwiema kolkami po lewej stronie i jedną po prawej. Poddałam się, po prostu zarzynał mnie cały brzuch. Bieg już poprawiony :)
***
Codziennie wieczorem, gdy wracam z pracy i jest tak ciemno i zimno, myślę sobie, że dziś nie wyjdę, nie ma mowy. Dlaczego ja to w ogóle robię? W domu jest koc i ciepła herbata, po co wyłazić, po co marznąć? Nie mija parę minut od powrotu, a już zaczynam się kręcić, za chwilę, szukam spodni, bluzy, wychodzę. Po to tylko, żeby za parę godzin znowu się zastanawiać, czemu ja jeszcze biegam w takiej zmarzlinie (a przecież ma być jeszcze zimniej!)? :)
"Codziennie wieczorem, gdy wracam z pracy i jest tak ciemno i zimno, myślę sobie, że dziś nie wyjdę, nie ma mowy. (...) Nie mija parę minut od powrotu, a już zaczynam się kręcić, za chwilę, szukam spodni, bluzy, wychodzę."
OdpowiedzUsuńJa wprawdzie na razie tylko maszeruję, ale mam to samo. Od rana, w pracy, planuję, że wyjdę. Wracam do domu - nieeee, nie wyjdę, NIC SIĘ NIE STANIE, JAK RAZ SOBIE ODPUSZCZĘ, zmęczona jestem, mam kaca, muszę coś zjeść, a jak zjem, to przecież nie wyjdę, bo już raz to przerabiałam, mało się wtedy nie porzygałam. Za chwilę: wyjdę! Nieeeee, nie wyjdę. Wyjdę! Nieee... Kurde, kobieto, odkąd wznowiłaś treningi, w ciągu tygodnia (z dietą, fakt) schudłaś półtora kilo!!! Wyjdę! I się przebieram, i wychodzę, i gdy tylko znajdę się pod blokiem, to już mnie pcha jak cholera, żeby lecieeeeeć! I tylko zdrowy rozsądek nakazuje mi wracać po tych 20 minutach, bo najchętniej to bym popylała, popylała, popylała... I w tym momencie już nawet nie chodzi o te kilogramy, tylko o te endorfiny!
A co do tego powrotu na tarczy, to kiedy ostro trenowałam w lecie, pamiętasz przecież, to też tak miewałam. W poniedziałek było super, przebiegłam więcej niż planowałam, lekko i z przyjemnością, wychodzę w środę, a tu zonk!!! siedemset metrów i koniec, umieram. Nie że coś mnie boli, nie że tracę oddech, po prostu nie mam siły dalej. I tak się będzie pewnie zdarzać. I tak, masz rację, to uczy pokory. Oraz ścisłego trzymania się planu :)))))))
Zgadza się, oj zgadza! Ja jeszcze walczę z bólem łydek. Chyba zacznę ostro trenować przysiady, bo coraz trudniej idzie mi bieganie, obezwładniający jest ten ból.
OdpowiedzUsuń