Jeżeli wciąż myślicie - bieganie nie jest dla mnie, nie lubię biegania- to uwierzcie mi - to guzik prawda! Jestem tego najlepszym przykładem.
Jestem człowiekiem, który wypluwał płuca po pięciu metrach dowolnej przebieżki. W klatce miałam piekło, w oczach czarno, w łydkach rozżarzone węgle. Co dałam radę zrobić ostatnio? Przebiegłam ciurkiem (!!!) 12 minut, razy dwa, z zaledwie 2-minutową przerwą na marsz. Pokonałam w sumie ok. 3,7 km, co może nie jest dystansem szczególnie rewelacyjnym (zaawansowani w tym czasie dopiero się rozgrzewają :) ), ale dla mnie, to osobisty sukces.
Biegam od lipca, zaznaczam, przy czym na początku było więcej marszu, niż samego biegu.
Policzmy: lipiec, sierpień, wrzesień, październik. Trzeba odjąć 3 tygodnie w sierpniu, gdy miałam zapalenie ścięgien i nawet nie dawałam rady chodzić, nie mówiąc o bieganiu i jakieś pojedyncze tygodnie, które wypadały mi z powodu różnych infekcji. Obecnie jestem w 12 tygodniu planu, co daje nam bite 3 miesiące biegania. Nie dużo, prawda? A ja przeszłam od marszu, do 12 minut biegu.
Nie musicie robić planu Skarżyńskiego. Jest wiele innych, dobierzecie sobie taki, który będzie Wam pasował. Inna bardzo popularna i myślę bardzo dobra metoda, to bieganie według Gallowaya. Można biegać w ogóle bez planu. Myślę jednak, że dla naprawdę początkujących, jakiś plan jest bardzo przydatny. Po pierwsze - motywuje. Po drugie - wszystko jest jasne i przejrzyste. Po trzecie - daje realną obietnicę, że jak się zrobić coś w tygodniu A, to na pewno da się rade zrobić coś w tygodniu B. Po czwarte - dodatkową motywacją, jest to, że szkoda zaprzepaścić to, co się już osiągnęło. Bo się człowiekowi włącza myślenie - o kiedyś nie dawałam rady przebiec nawet minuty, a dziś przebiegłam dwie. Może dalej też się uda?
Nadal jesteście niezdecydowani?
To dodam jeszcze, że jestem typem kanapowca. Po wysiłku zwykłam ostatnio odpoczywać całe tygodnie, bo nic mi się nie chciało. Uwielbiam ciepło, każda trudność mnie męczy, złoszczę się, że coś mi się nie udaje, że jestem słaba... A teraz jest listopad, temperatury oscylują w przedziale 3-6 stopni i powiem Wam, że teraz właśnie biega mi się najlepiej. Nigdy, absolutnie nigdy nie sądziłam, że wyjdę w cienkiej kurteczce i ortalionowych spodniach i będę się katować zimnym powietrzem. Jesień i zima były dla mnie dotychczas najgorszym okresem pogodowym. Ba, po domu nadal chodzę w polarze, bo wciąż jest mi zimno, śpię pod puchową kołdrą, bo jest mi zimno, zakładam na siebie dziesięć warstw ubrań, bo jest mi zimno! A ja nienawidzę, gdy jest mi zimno. I co? I mimo wszystko idę na to znienawidzone zimno, idę je wdychać, idę w nim biegać. Ja - zalegacz kanapowy. Nie spodziewałam się tego po sobie :)
Jeżeli ja mogę (a chyba nie ma osoby, w której nawarstwiłoby się tyle pierwiastków ANTYbiegowych), a biegam naprawdę wolno, tak wolno, że pewnie dla innych jest to marsz, to myślę, że i Wy możecie.
Wystarczy tylko zacząć.
:)
PS. I jeszcze jeden mały motywator. Czy bieganie pomaga w zrzuceniu nadprogramowych fałdek? Tak! Ale nie od razu, uprzedzam :)
To może teraz jakiś ambitniejszy cel? Powiedzmy start na 10km :)
OdpowiedzUsuńAleż ja plany mam ambitne! Tylko może najpierw dokończę plan, zostało 8 tygodni, po których powinnam dawać radę biec przez pół godziny. Ciekawe, czy uda mi się rozbiegać na tyle, żeby za rok przebiec w Biegnij Warszawo? Zobaczymy :)
UsuńJakbym o sobie czytała ;)
OdpowiedzUsuńI wciąż dajemy radę!
Usuń