niedziela, 11 listopada 2012

Pierwsze koty za płoty

To będzie wpis o tym, jak bieganie wrzuciło zielonego szczawika (czyli mnie) w całkiem nowy obszar doświadczalny.

Marsze marszami, ale naszedł dzień, gdy trzeba było przebiec 1 minutę, a bałam się tego dnia, tak samo jak ostatnio moich 20 minut.

Trucht. Aj!

O matko, czemu świat tak się trzęsie?! Biegłam, biegłam i zastanawiałam się (w tych momentach, gdy mózgu nie zajmowała akurat myśl o tlenie, braku tlenu, natychmiastowej dostawie tlenu) jak ludziom może się to podobać? Nic nie widać! Głowa się trzęsie, świat na około się trzęsie, wszystko się trzęsie.

Czas zaczął płynąć katastrofalnie dłuuuuugo. Każda sekunda zdawała się trwać wieczność z kawałkiem, gdy prawie padając i podpierając się nosem patrzyłam na stoper. Przebiegłam dopiero 30 sekund, jak ja zdołam przebiec następne 30, skoro już mi wszystko omdlewa?

I znowu rodziły się pytania. Wszyscy biegacze wyglądają na zrelaksowanych. Biegną sobie spokojnie, konwersują czasem, jeżeli akurat ktoś z nimi biegnie, nie dyszą, nie zwisają bezwładnie na ramieniu sąsiada, nie zwijają się z bólu. Czy to ze mną jest coś nie tak, czy to z czasem minie?

Po każdym marszobiegu miałam ogromne zakwasy. Bolało mnie wszystko, oczywiście najbardziej nogi, ale cała reszta też. Czekałam na ten obiecywany dzień, w którym moje ciało się podda, bo zrozumie, że biegam dla jego dobra. I padałam. Autentycznie, wracałam do domu, prysznic i spać, nie byłam w stanie poruszyć żadną kończyną. Na szczęście zaczęłam marszobiegi w lipcu, gdy długo jest jasno i mogłam sobie pozwolić na wyjście w okolicach 21.00 (czytaj: nie było już nic do roboty w domu).

3 minuty marszu pomiędzy 1 minutą biegu, to był czas ratujący życie :) Łapałam oddech, gniotłam kolkę, oddychałam głęęęębokooooo, zbierałam wyplute po drodze płuca i ustawiałam wytrząśnięte nerki na swoim miejscu. Te 3 minuty trwały jakby krócej, niż 1 minuta biegu :)

Co zaobserwowałam, czego się nauczyłam, co mnie zaskoczyło?

Że ból można zwalczyć. Czasem szłam biegać z potwornym zakwasami, z bolącymi kolanami, po paru minutach te bóle mijały. Ciało się rozgrzewało, ból w kolanach ustępował, można było ćwiczyć zupełnie swobodnie. Oczywiście, ciężko i niewygodnie jest na samym początku, gdy wszystko boli. Ale jednak, jak się człowiek tak rozpędził, to już i szedł i biegł i było dobrze.

Miałam zadyszkę i kłopoty z oddychaniem do 3 minut biegu. U mnie był to moment przełomowy. Sądzę, że nauczyłam się po prostu inaczej oddychać, głębiej, spokojniej, bez gwałtowności. Pewnie i płuca zaczęły się przyzwyczajać do ruchu i dostosowały się. Gdy nauczyłam się biegać 3 minuty, każda dodana minuta nie stanowiła dla mnie problemu. Byłam tym ogromnie zaskoczona! Wcześniej było wprost przeciwnie. Każda dodatkowa minuta to znowu była walka z samym sobą, minuta ok, luzik, ale po 1, 5 minuty biegu już oglądałam się na stoper, ile jeszcze przede mną? Bo już brakowało tchu, już nogi odmawiały posłuszeństwa... Tak się działo do magicznej trzeciej minuty. Później było lżej.

We wrześniu przestały mi dokuczać zakwasy. Czułam owszem napięcie w mięśniach, zmęczenie, ale mijało dosyć szybko. Ba i przestałam być taka zlochana po każdym wyjściu! Znowu zaskoczenie :) Teraz mogę wyjść pobiegać o dowolnej porze. Wiem, że będę miała siłę funkcjonować normalnie, że bieganie zupełnie nie zakłóci mojego dnia. Kiedyś obstawiałam tylko wieczór, by paść prosto w wyro i nie ruszać się do rana.

Świat mniej się trzęsie. Znajomy biegacz Tomek (pozdrawiam!) powiedział, że należy biegać tak, jakby się miało sufit 5 cm nad sobą . Nie-pod-ska-ki-wać. Później w programie "O co biega?" trener mówił o ustabilizowaniu sylwetki i to było właśnie to. Ja o tym nie wiedziałam, mój organizm sam do tego doszedł. Podejrzewam, że pewnie jeszcze robię to nie tak jak trzeba, ale różnica jest niewyobrażalna. Bieganie stało się naprawdę przyjemne!

Z jednym wciąż walczę. Podejrzewam, że mam za słabe nogi, bo często zwyczajnie brakuje mi siły do biegania, czuję, jak nogi mi omdlewają, odpadają. Dlatego wciąż nie ma mowy, żebym zaczęła biegać szybciej. Ale wszystko w swoim czasie. W zimę porobię sobie ćwiczenia, żeby nogi miały siłę (właściwie to już je zaczęłam).

Takie były moje początki, wiele się nauczyłam, przez te zaledwie  3 miesiące!

2 komentarze:

  1. Jestem zafascynowana Twoją fascynacją bieganiem. Jest taka... totalna! Tyle tu radości. Z biegania. Z tych nudów - nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka, nóżka... :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, to takie jaranie się świeżaka ;) Ale prawda jest taka, że to naprawdę daje dużo satysfakcji, każdy powrót z biegania to chwile radości, że coś sie udalo. Wyobraź sobie tak trzy razy w tygodniu. Czasem się nie udaje, to się idzie i się poprawia i radość jest dwa razy większa :) Szybko się można uzależnić :)

      Usuń